0
Patrzę Na Plac 14 grudnia 2014 22:30
Santa Susanna to nazwa, która na zawsze pozostanie w naszej pamięci.
http://www.patrzenaplac.pl

To był cel pierwszego wyjazdu do Hiszpanii. Wiele wtedy zobaczyliśmy i wiele się dowiedzieliśmy. Zapewne po przeczytaniu mega popularnej książki powstał pomysł taki, żeby zobaczyć Barcelonę. Ten pierwszy raz był z biurem podróży. Mieliśmy jednak swoje priorytety. Hotel miał być jak najbardziej kameralny, jeśli w ogóle można użyć takiego słowa. Maksymalnie blisko morza. I na pewno nie all inclusive, bo chcieliśmy chociaż spróbować czegoś poza kuchnią hotelową. I przede wszystkim nie chcieliśmy być uwiązani godzinami posiłków. Kwestia odległości od morza była istotna także i z tego względu, że wyjeżdżaliśmy z dzieckiem, które wówczas było najsłodszym na świecie pięciolatkiem. Był wrzesień 2008 roku. W biurze podróży szybko okazało się, że znalezienie hotelu poniżej siedmiu pięter to dla sprzedawcy wycieczek prawdziwe wyzwanie. Ale od czego jest się profesjonalistą wynagradzanym prowizją od sprzedaży. Udało się. Santa Susanna to nazwa naszego, nieodkrytego jeszcze wówczas raju. Potem z dnia na dzień, im więcej się o nim dowiadywaliśmy, tym – wbrew logice – stawał się coraz bardziej zagadkowy. Dlaczego np. z mapy wynika, że Santa Susanna nie leży bezpośrednio nad morzem, skoro nasz hotel jest tak właśnie usytuowany i co najmniej jedno z jego wyjść prowadzi bezpośrednio na plażę. Albo, dlaczego w biurze mówią, że to Costa Brava, skoro ze źródeł bardziej niezależnych wynika, że Costa Maresme co tłumaczy się jako bagniste wybrzeże. Generalnie – jak już człowiek wpłacił pieniądze to może nie powinien zbyt dużo czytać, albo przynajmniej nic poza folderem biura podróży. No w każdym bądź razie nadszedł ten długo wyczekiwany dzień. W autokarze, który z lotniska zawiózł nas do hotelu towarzyszył nam rezydent. Jego rolą, jak wówczas dość naiwnie sądziliśmy, było zwrócenie uwagi turystów na pewne istotne kwestie i służenie im pomocą. Jak się okazało wśród tych istotnych kwestii czy wręcz najistotniejszych było to na pewno, żeby nie dzwonić do niego zbyt często, a na pewno nie późno oraz – jak skutecznie zachęcić do zakupu przewodnika swojego autorstwa. Ciekawe było też to, że dyżur, w ramach którego do ww. można było się zgłosić z wszelkimi zapytaniami, chyba nie odbywał się codziennie, trwał jakieś 15 minut i to w godzinach, w których podawano śniadanie. No, ale wreszcie jesteśmy na miejscu. I super – jest morze. W dodatku widzimy je z balkonu, trzeba się trochę wychylić, ale przecież mogliśmy dostać pokój z widokiem na śmietniki za hotelem i tym charakterystycznym wstrętnym wyziewem z hotelowego mega wentylatora. No chyba, że w tym przypadku akurat na szczęście, bardziej czulibyśmy fetor z hotelowych śmietników. Tak czy siak, nie dość, że widzieliśmy morze, to w dodatku słyszeliśmy szum jego fal. I to było naprawdę super. I wrzesień w tamtych okolicach też był super, szczególnie, że w Polsce wtedy zrobiło się bardzo zimno. Hotel naprawdę był w miarę ok. W sensie jego położenia, standardu pokoju, tego że miał „tylko” 4 czy 5 pięter czyli „tylko” 238 pokoi. No kwestia kuchni hotelowej i stołówki, bo trudno byłoby nazwać to restauracją, to już nieco inna sprawa. Owo pomieszczenie w rzeczy samej było piwnicą, choć być może jakaś niewielka ilość okien tam była. Wejście do niego niekiedy poprzedzone było oczekiwaniem w kolejce, a dodatkowo związane z pewną ściśle określoną procedurą. Zawsze trzeba było mieć ze sobą stosowny formularz, na którym powołana do tego osoba odznaczała fakt skonsumowania danego posiłku jeszcze przed jego skonsumowaniem. Na początku wybór produktów żywnościowych wprawiał w zachwyt, ale nie oszukujmy się – nie wszystko nadawało się do jedzenia, w tym sensie, żeby płynęła z tego jakakolwiek przyjemność. Dodatkowo po prawie dwóch tygodniach spożywania ciągle tego samego naprawdę miało się dość. Odrębną kwestią, ale niezwykle istotną pozostawał zapach, jaki po posiłku przynosiło się na sobie. Aby możliwie jak najbardziej zminimalizować jego skutki przygotowaliśmy zestawy ubrań, które służyły tylko do tego, by włożyć je tuż przed zejściem na posiłek, by po powrocie z sali jadalnej od razu zrzucić je z siebie i w miarę możliwości wietrzyć, względnie separować od innych ubrań. Co do samej stołówki warto wyjaśnić, że nie tylko się w niej jadło, ale też patrzyło jak np. rosły murzyn smaży mięso, by goście hotelowi mogli je potem spożyć ze smakiem, i szczerze mówiąc na wielu osobach to smażenie czy też może osoba smażącego robiły ogromne wrażenie. Poza zapachem przynoszonym z sali jadalnej była jeszcze jedna mega obawa. By jakimś sposobem nie zająć miejsca blisko stołu, na którym obsługa trzymała talerze, sztućce, ale też wiaderko na odpadki i brudne naczynia. Szczerze powiedziawszy przy nieograniczonej niczym, poza czasem oraz pojemnością żołądka, możliwości spożycia oraz dużą liczbą hotelowych gości – odpadków i zamieszania przy nich było jednak sporo. Trzeba przyznać, że w tej hotelowej jadłodajni sporo się człowiek napatrzył. Już wówczas zdawaliśmy sobie sprawę, że pewne narody, a wśród nich zapewne Francuzi, mają inne zwyczaje kulinarne, że więcej czasu spędzają na jedzeniu, delektują się nim jakby bardziej, rozmawiają przy nim jakby więcej, ale patrzenie jak tam w tej podziemnej stołówie siedzą i pchają w siebie tamtejsze specjały kupione zapewne w mega promocji w tamtejszym Carrefourze i nasiąkają tym smrodem i przewlekają ten moment wyjścia dokupując coraz to kolejne flaszki wina i wody, to był szok.
Co do miejscowości to okazało się, że faktycznie znajduje się ona jakby nie bezpośrednio nad morzem. Z tego też względu do Carrefoura to była wyprawa…Jednak chodziliśmy i zachwycaliśmy się, że każdy produkt lokalny był tam oznaczony. Idąc tam po te właśnie produkty mijaliśmy, ni mniej ni więcej tylko coś jakby pole kapusty, a patrząc na resztę gospodarstwa czuliśmy żal z powodu zdjęć polskich gospodarstw rolnych, które często możnabyło oglądać przy okazji wejścia Polski do Unii Europejskiej. Nie były one krzywdzące w tym sensie, że był to fotomontaż, ale zapewne w tym, że nie tylko w Polsce, ale i w krajach Unii, zdecydowanie od Polski zamożniejszych takie foto można byłoby zrobić i pękać ze śmiechu. Tak czy siak zdaje się, że właśnie to pole kapusty było prawdziwą Santa Susanna. Ta część Santa Susanna, w której mieszkaliśmy to była taka dobudówka dla turystów. Żeby nie skłamać było tam chyba coś koło 30 hoteli. I większość z nich raczej zdecydowanie większe od naszego. Było i jest dla nas niepojęte czego ludzie tak naprawdę szukają jadąc do innego, pięknego i jakże różniącego się od naszego kraju, nad samo Morze Śródziemne w dodatku. Pewnego dnia na plaży z uwagi głównie na to, że nasze dziecko znalazło sobie kompana do zabawy, rozmawialiśmy z jego ojcem, też Polakiem. Jak się okazało przybył on do Santa Susanna z tym samym biurem podróży, ale mieszkał w innym hotelu. Najbardziej istotną dla niego kwestią była ilość hotelowych gwiazdek. Na szczęście, co oczywiste, jego hotel miał ich więcej niż nasz. Jego zaangażowanie w rozmowę i podnieta towarzysząca opowieści o tych właśnie gwiazdkach oraz o tym, że w jego hotelu jest basen, nie tylko na zewnątrz, ale i wewnątrz, były co najmniej zastanawiające. Ww. nie przeszkadzało natomiast, że aby dojść na plażę musi pokonać całkiem długą drogę, a przede wszystkim przejść przez przejście podziemne!!! Co natomiast z innymi turystami? No w takich miejscach to spędzamy urlop głównie wśród rodaków, Rosjan oraz Niemców. Ci drudzy byli naszymi sąsiadami zza ściany. Miłe, starsze małżeństwo. Ona zawsze w kole do pływania – nadmuchanym i nałożonym na biodra czy talię czy raczej coś co kiedyś prawdopodobnie nią było. Nie ważne czy spotykaliśmy się na hotelowym korytarzu czy na plaży. Zastanawiające było jak mieści się będąc we wspomnianym kole w malutkiej windzie, tym bardziej, że była raczej rozsądnych rozmiarów. Fakt taki miał jednak niejednokrotnie miejsce. Na plaży za to w większości możnabyło spotkać Niemców. Zazwyczaj mocno wytatuowanych i ze złotą biżuterią, i nie chodzi o ślubne obrączki, ani o białe złoto. Widocznie było ich na tyle dużo, a ich nawyki kulinarne tak silne, że jedna z knajp w miasteczku miała w nazwie świnie i świnie wyzierały tam właściwie zewsząd. Santa Susanna niewątpliwie miała swój klimat i urok. Cóż możnabyło tam robić, gdy słońce już zaszło. Ano spacerować. W centrum miasteczka wieczorem rozkładało się mnóstwo kramów, na których można było kupić niezliczoną ilość mało przydatnych i raczej mało kojarzących się Hiszpanią rzeczy. Możnabyło także obejrzeć występy różnych kuglarzy – też niestety nieciekawe. Najistotniejszym plusem tego miejsca, poza bliskością morza była mieszcząca się tuż obok hotelu stacja kolejowa. Hiszpańska kolej jest naprawdę super. W każdym bądź razie można nią zjeździć tamtejsze piękne okolice. Byliśmy więc w Gironie. Spędziliśmy dzień w Barcelonie, przez którą znaleźliśmy się w Santa Susanna (o tym było tu). Pojechaliśmy do Blanes, które także warte jest odwiedzenia. I spacerowaliśmy w Tossa de Mar – miasteczku absolutnie uroczym, z piękną starówką, koniecznie do odwiedzenia, gdy jest się w tamtych okolicach. Do Tossa de Mar jednak nie można było dostać się pociągiem. My wybraliśmy rejs statkiem. Tak czy siak pobyt w Santa Susanna utwierdził nas w przekonaniu, że następnym razem ruszamy już bez biura w nieco inne miejsce.
Dodatkowo – kilka zdań, także w kwestii wybrzeża, położenia miejscowości, przejścia podziemnego, pola kapusty oraz licznej obecności turystów z Niemiec. Oraz foto z Wikipedii z zachodem słońca w Santa Susanna oddające, choć tylko w części specyficzny urok tego miejsca. I informacja bardziej praktyczna, kogoś to być może zainteresuje, że nad samym morzem znajdował się tam kemping. I jeszcze jedna praktyczna – by dostać się do centrum Blanes trzeba było jechać pociągiem, a potem autobusem. Jednak bilet obejmował od razu autobus i nie było dodatkowego zamieszania z jego zakupem, a autobus czekał na wysiadających z pociągu i gdy zapełnił się odjeżdżał, a po pozostałych podjeżdżał kolejny.
http://www.patrzenaplac.pl/

Dodaj Komentarz

Komentarze (2)

singielka-1976 4 lipca 2015 19:30 Odpowiedz
Czy zdradzisz nazwę tego hotelu?
patrze-na-plac 5 lipca 2015 10:47 Odpowiedz
Hotel nazywał się Caprici. pozdrawiam